W tym roku za cel obraliśmy stolicę kraju gulaszu i papryki czyli Budapeszt, a że stamtąd rzut kamieniem nad Balaton, to nasze wakacje zaczęliśmy od pobytu właśnie tam.
Nawigacja poprowadziła nas przez Czechy i Austrię, a droga minęła bez przeszkód, choć w potwornym upale i skwarze. Na 3-dniowy pobyt wybraliśmy miejscowość Keszthely, na zachodnim krańcu tego wielkiego jeziora.
Trochę zajęło nam znalezienie naszego hotelu, a raczej 4-gwiazdkowego pensjonatu, który zrobił na nas na prawdę dobre wrażenie. Pokoje może niewielkie i urządzone w stylu lat 80-tych, za to z klimatyzatorem, bardzo przydatnym w tym klimacie. Łazienka dramatyczna, mała, ciemna, ze spadzistym dachem, który często odczuwałam na swojej głowie i ciasnym natryskiem z zasłonką, jednak własna i czysta. Dodatkowo w pokoju był aneks kuchenny z lodówką, czajnikiem, a nawet palnikami elektrycznymi, maleńki balkonik, no i oczywiste w tym rejonie moskitiery na oknach.
Sam obiekt bardzo bogato wyposażony, 3 baseny (w tym jeden kryty), jaccuzi, stół do ping-ponga, piłkarzyki, stół do bilarda czy rowery, wszystko dostępne bez dodatkowej opłaty czekało tylko, aby z nich korzystać.
Obsługa przesympatyczna, jednak dogadać się można jedynie po anglo-niemiecku ;) No i po węgiersku rzecz jasna, ale to język nie do ogarnięcia.
Balaton |
Po rozpakowaniu bagażu, skierowaliśmy nasze kroki nad brzeg jeziora, w poszukiwaniu miejsca na kolację (w hotelu wykupione mieliśmy tylko śniadania). Miasto powitało nas lejącym się z nieba żarem, co niestety dość szybko miało się zmienić. Balaton nie zrobił na mnie tak wielkiego wrażenia jakiego się spodziewałam. Nasze rodzime jeziora mazurskie znacznie bardziej zapadają w pamięć, są przepiękne i niepowtarzalne. Tutaj wrażenie zrobił jedynie ogrom zbiornika, jednak już samo jezioro niekoniecznie. Spacerowaliśmy sobie brzegiem, przy którym było mnóstwo kaczek i łabędzi i dotarliśmy do pomostu z którego odpływały statki wycieczkowe. Za jedyne 1600 forintów od osoby wybraliśmy się na niespełna godzinny rejs po jeziorze. Powrót nie okazał się największą przyjemnością, bowiem w międzyczasie rozpętała się burza z ulewą i bardzo silnym wiatrem. Po ustabilizowaniu się pogody wybraliśmy się na pobliska promenadę by zaspokoić głód. Usiedliśmy w pierwszej lepszej knajpce, która czystością (własną) ani grzecznością obsługi nie grzeszyła, za to pieczone żeberka które mieli w karcie były absolutnie genialne. W odróżnieniu do gulaszu z flaków, które przez pomyłkę i niezrozumienie języka wybrał mój mąż.
Keszthely centrum: Rynek / Fontanna na rynku / Pałac / Pałacowy Ogród Angielski |
Po powrocie do hotelu okazało się, że niedawna burza pozbawiła go prądu, na szczęście awaria została szybko naprawiona. Jak się później okazało, był to też ostatni słoneczny i upalny dzień w tym czasie.
Niedziela powitała nas chłodem, wiatrem i nadchodzącym deszczem, jedno szczęście, że postanowiłam spakować nam cieplejsze ubrania, a nie tylko t-shirty i szorty. Z braku innej alternatywy po pysznym śniadaniu wybraliśmy się na zwiedzanie tej niewielkiem mieściny.
Spacerkiem dotarliśmy na rynek główny, następnie Markt Platz niestety w niedzielę nieczynny, wstąpiliśmy na pyszną słodką kawę do pobliskiej kawiarenki, po niej poszliśmy spacerkiem główną ulicą handlową miasta w stronę pałacu.
Sam pałac odpuściliśmy, bo kolejka do kasy była niewiarygodnie długa, pozostało nam obejrzenie pałacowego ogrodu angielskiego, który niestety był akurat w remoncie, więc niewiele miał do zaoferowania, zatem wolnym krokiem ruszyliśmy w drogę powrotną zahaczając o sklep spożywczy, gdzie kupiliśmy m.in. wspaniałą, paprykową kiełbasę wędzoną oraz sklep z wyposażeniem survivalowym, by w końcu dotrzeć do sklepu z pamiątkami. Spacer zakończyliśmy w budce z hot-dogami ;)
Wieczorem natomiast wybraliśmy się na kolację do położonej niedaleko, eleganckiej restauracji Topos, z wspaniałym jedzeniem i niemniej wspaniałą obsługą. Dania mięsne i desery to była czysta poezja, a ceny bardzo niewygórowane jak na dość ekskluzywną jednak restaurację. Kolejny dzień nie przyniósł niestety poprawy pogody, a że miasteczko nie oferuje zbyt wielu atrakcji, większą część dnia spędziliśmy w hotelu, później posnuliśmy sie trochę po mieście, by wieczorem wrócić na kolację do tej samej co wieczór wcześniej restauracji.
Następnego dnia po śniadaniu wpakowaliśmy się w samochód i ruszyliśmy w niespełna 200-kilometrową trasę do drugiego celu naszych wakacyjnych wojaży czyli Budapesztu. Tutaj pogoda niestety nie okazała się łaskawsza. Podróż przez rozkopane centrum miasta nie należała do przyjemności, a hotel okazał się leżeć niemal na jego obrzeżach.
4-gwiazdkowy to on był tylko z nazwy niestety. Pokoje może i ładne, urządzone schludnie, ale zaniedbane, za to obsługa bardzo miła i mówiąca płynnie po angielsku :) Na szczęście pod samymi oknami naszego pokoju był parking, gdzie stanęło nasze auto na kolejne 3 dni, a tuż obok hotelu znajdował się sklep spożywczy. Hotel ewidentnie nastawiony był na wycieczki grupowe, niestety obsługa restauracji nie dbała o swoich gości tak bardzo jak w pensjonacie w Keszthelach.
Budapeszt: Aquincum |
Na pierwszy ogień wybraliśmy Aquincum, czyli ruiny starożytnego miasta rzymskiego. Na mapie wyglądało, że to rzut beretem od naszego hotelu, w rzeczywistości okazało sie jednak dość daleko, co okupiłam potwornym bólem nóg i niemal kłótnią z moim P. Po długim błądzeniu mieliśmy już dać za wygraną, ale w ostatecznie zabytek sam przed nami wyrósł. I dobrze, bo było to bardzo ciekawe miejsce. Do centrum miasta wróciliśmy autobusem, a wracając do hotelu zahaczyliśmy o pobliską pizzerię - jedyną restaurację w pobliżu. Pizza na szczęście nie pozbawiła nas życia ;)
Budapeszt: Jaskinia Szemlo Hegy |
Kolejny dzień przeznaczyliśmy już w całości na zwiedzanie. Do centrum dotarliśmy metrem, a po nim poruszaliśmy się głównie autobusami. Na początek tego, kolejnego pochmurnego i chłodnego dnia, wybraliśmy się na niemal koniec cywilizacji, do jaskini Szemlo Hegy. Ponieważ okazało się, że wysiedliśmy w złym miejscu, kawał drogi, który nam został do pokonania umililiśmy sobie odwiedzinami w przemiłym Bistro Riso na kawie i genialnym musie czekoladowym. Sama jaskinia okazała się bardzo ciekawa, ładnie uformowana i niepodobna do tych, które znamy z naszych okolic.
Budapeszt: Wzgórze Zamkowe |
Po powrocie do centrum Budapesztu wybraliśmy się na zwiedzanie starego miasta z Wzgórzem Zamkowym i wzgórza Gellerta z Cytadelą, na koniec dnia pozostawiliśmy przepiękny, zabytkowy Kościół Skalny, który okazał się chyba najpiękniejszą atrakcją tego dnia. Wieczorem wstąpiliśmy jeszcze na kolację do restauracji Szeged, w której była przemiła obsługa i wysokie ceny, ale jedzenie nie powalało na kolana. W wielkich bólach tramwajem, autobusem, metrem, a w końcu bardzo wolnym spacerkiem wróciliśmy do hotelu bym padła ledwie żywa na łóżku.
Budapeszt: Kościół Skalny z pięknym polskim akcentem w postaci naszego godła narodowego i miniatury obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej |
Ostatniego dnia naszego pobytu zaczęliśmy tradycyjnie od śniadania, a Piotr wymyślił sobie wizytytę w Horror House na obrzeżach miasta, więc tam skierowaliśmy nasze pierwsze tego dnia kroki. Niestety przybytek okazał się być jeszcze zamknięty, więc wsiedliśmy w autobus i pojechali na Wyspę Małgorzaty, gdzie najpierw busikiem, a potem na nogach przeszliśmy na jeden z jej brzegów zwiedzając po drodze zabytki tam dostępne. Wolnym krokiem przeszliśmy przez most i ruszyli w stronę Parlamentu, a następnie Placu Rewolucji, skąd postanowiliśmy wyruszyć w poszukiwaniu restauracji na obiad. Skorzystaliśmy też z przejażdżki diabelskim młynem.
Budapeszt, Wyspa Małgorzaty |
Na posiłek wybraliśmy knajpkę o wdzięcznej nazwie Hung(a)ry z bardzo ciekawym wystrojem, lemoniada podawaną w wielkich słoikach i rewelacyjna wołowiną z papryką i cebulą.
Po posiłku wróciliśmy do domu horroru, gdzie Piotr poszedł na tour, a ja grzecznie czekałam na niego na wygodnej kanapie. Później wróciliśmy już prosto do hotelu.
Budapeszt: Restauracja Hung(a)ry, jeśli będziecie w Budapeszcie, zachęcam Was do odwiedzin |
Następnego ranka po śniadaniu wpakowaliśmy się w samochód i w korkach opuściliśmy Budapeszt w drogę powrotną do domu.
Kilka przydatnych tipów.
Poruszanie się po mieście.
Po Budapeszcie najlepiej poruszać się komunikacją miejską. Najlepiej jest też kupować bilety dobowe lub 3-dniowe, w zależności od tego na jak długo się wybieracie, bilety umożliwiają poruszanie się każdym środkiem komunikacji miejskiej przez 24 lub 72 godziny od skasowania. W metrze nie ma też typowych kontroli biletów, kontrolerzy najczęściej stoją przy kasownikach przy wejściu do metra i to im należy pokazać skasowany bilet. Budapeszt jest niestety dość mocno rozbudowany, często miałam wrażenie, że więcej czasu spędzamy na dotarciu do atrakcji niż na samym zwiedzaniu. Trzeba też sporo się nachodzić, ale do niektórych miejsc na prawdę warto dotrzeć.
Pogoda.
Niestety nam nie dopisała. Było chłodno, deszczowo i wilgotno, dlatego warto mieć ze sobą coś cieplejszego. I przede wszystkim wygodne buty.
Budapeszt, Parlament i okolice |
Co warto zobaczyć?
W Keszthelach niewiele jest do zobaczenia. Warto na pewno wybrać się na rynek i do pałacowych ogrodów, jeśli nie są akurat w remoncie.
W Budapeszcie z kolei do zobaczenia jest tak dużo, że 3 dni to zdecydowanie za mało. Na pewno ciekawe są jaskinie umiejscowione na obrzeżach miasta, mnie szalenie spodobało się wspomniane już Aquincum i Skalny Kościół, który na prawdę jest fenomenalny. To też jedyna atrakcja, w której dostępny był elektroniczny przewodnik w języku polskim. Ponadto na pewno warta obejrzenia jest Wyspa Małgorzaty, Wzgórze Zamkowe i okolice Parlamentu, a także Wzgórze Gellerta z Cytadelą.
Niezbyt ciekawy natomiast okazał się Labirynth, dlatego odradzam Wam tę atrakcję, lepiej wydać te pieniądze na coś bardzoej godnego uwagi.
Ludzie, obyczaje, zwyczaje.
O ile ciepłem i sympatią Włochów, a także urokiem Czechów byłam urzeczona, o tyle Węgrzy nie pozostawili po sobie tak dobrego wrażenia. Właściciel pensjonatu w Keszthelach urzekł mnie swoim miłym zachowanie i traktowaniem swoich gości, był uczynny, uprzejmy i chętny do pomocy. Obsłudze hotelu w Budapeszcie też nie mam nic do zarzucenia. Natomiast pracownicy pozostałych atrakcji, poza przesympatycznymi ludźmi w domu horroru oraz w skalnym kościele, to już całkiem inna bajka. Czasami odnosiło się wrażenie, że traktują turystów jak dopust boży, nikomu niepotrzebny, zbędny wręcz. W restauracjach kelnerzy (poza pierwszą knajpą w Keszthelach) byli bardzo sympatyczni, zwłaszcza kelnerka w Hung(a)ry, jednak pozostali pozostawili po sobie na prawdę marne wrażenie.
Budapeszt, okolice Parlamenty |
Jedzenie.
Śniadania były dość klasyczne, na obiady wybieraliśmy raczej regionalną kuchnię i ja nie byłam zawiedziona. Wołowina przyrządzana na różne sposoby była absolutnie genialna, równie dobre były desery, których próbowałam, a lemoniada w Hung(a)ry pobiła wszystko. Polecam Wam na Węgrzech przede wszystkim mięsa z papryką i cebulą, bo przyrządzają je na prawdę świetnie.
Piotr na Wyspie Małgorzaty skusił się na lokalny przysmak czyli ... . Dla mnie był to wielki, niesłodki pączek z obłożeniem, średnio mi zasmakował.
Komunikacja miejska.
Połączenia są bardzo dobrze rozplanowane, a siatki poszczególnych środków transportu wzajemnie się uzupełniają sprawiając, że po Budapeszcie na prawdę nieźle się porusza. Jeden bilet na wszystkie środki jest również ułatwieniem, dlatego świetnym rozwiązaniem są bilety 24 czy 72-godzinne. Jeśli dużo jeździcie, sa bardziej opłacalne i nie musicie pamiętać o stałym ich kasowaniu.
Koszty "życia".
Na początku trudno przestawić się na lokalna walutę, bo przelicznik sprawia, że wydaje nam się iż wydajemy dużo więcej niż w rzeczywistości. Gdy już pozbędziecie się tej blokady, okazuje się, że zarówno atrakcje jak i jedzenie są dość tanie i nie trzeba się liczyć z każdym groszem, bo pobyt zarówno w niewielkich Keszthelach jak i oblrzymim Budapeszcie nie bedzie Was kosztował majątku. Również zakupy w supermarkecie nie wiążą się z wielkimi wydatkami.
Przydatne rady.
Jeśli chcecie mieć pełny obraz wszystkich atrakcji turystycznych Budapesztu, kupcie pożądną mapę. Niestety mapki turystyczne dostępne bezpłatnie nie zawierają wielu atrakcji jak choćby Aquincum czy Jaskiń.
Budapeszt, Dom Horroru (Nightmare in Budapest) i Piotr w rekawicy Freddy'ego Krugera, własnoręcznie robionej przez jednego z członków ekipy domu horroru |
Podsumowanie kosztów.
Przejazd do Keszthelów, Budapesztu i z powrotem do Polski to cena paliwa + winiety na kraje, po których się poruszamy. My potrzebowaliśmy winiety na Czechy (310 koron za 10 dni, czyli ok. 60 zł), Austrię (8,50 Euro za 10 dni, czyli ok. 35 zł) i na powrót przez Słowację (10 Euro za 10 dni, czyli ok. 40 zł), a także elektroniczną winietę na Węgry (2975 Forintów, czyli ok. 69 zł).
Koszt pobytu w Keszthelach to 186 Euro za dwie osoby za 3 noce ze śniadaniami (pensjonat 4-gwiazdkowy), w Budapeszcie 151 Euro za dwie osoby za 3 noce ze śniadaniami (hotel 4-gwiazdkowy na obrzeżach miasta).
Jeśli chodzi o jedzenie, najdroższy posiłek kosztował nas ok. 12000 forintów za dwie osoby, z napiwkiem.
Bilety na komunikację miejską w Budapeszcie kosztowały 1550 forintów na osobę/dobę, w przypadku biletów 3-dniowych koszt to 3850 forintów za osobę.
Różnego typu atrakcje nie należą do drogich, warto więc z nich skorzystać, przykładowo bilet na prom po Balatonie kosztował 1600 forintów za osobę, a bilet do domu horroru 3400 forintów, była to najdroższa atrakcja podczas naszego pobytu.
Generalnie nasze wakacje uważam za dość udane, choć oczywiście było kilka zgrzytów. Średni hotel w Budapeszcie, duże odległości między atrakcjami i brak pogody to moje główne zarzuty, a oschłość Węgrów decyduje o tym, że nie powrócę do Budapesztu w odróżnieniu do Włoch czy Pragi, gdzie chętnie bym jeszcze przynajmniej raz pojechała.
Mam nadzieję, że mój post w tym zimnym, wietrznym i nieprzyjemnym czasie choć odrobinę pozwoli Wam przywrócić wakacyjny czas :)
Pozdrawiam,